sobota, 4 grudnia 2010

Jak sójki za morze…

Od dawna z serdeczną koleżanką (która mieszka na drugim końcu Polski) umawiam się na spotkanie w Warszawie. Chcemy wspólne pogadać na neutralnym gruncie. Ma to być rozmowa na wpół towarzyska, na wpół zawodowa, bo pewne pomysły obgadane przy kawie udaje nam się kontynuować. Ponieważ każda z nas musi poświęcić kilka godzin na dojazd, zostawić obowiązki w pracy, w domu, zaczynamy naszą podróż do stolicy od ustalenia terminu pasującego nam obu. Muszę dodać, że jest to termin odległy i na początku wydaje się jakiś nierealny. Ale dzięki temu jesteśmy spokojne, że wystarczy nam czasu, żeby poukładać wszystkie ważne i mniej ważne sprawy. Ona musi jeszcze załatwić opiekę dla swojej małej córeczki, bo niestety, nie zawsze może to być zapracowany mąż. Kiedy trzeba już tylko spakować do torby podróżnej szczoteczkę do zębów i wsiąść do pociągu, pojawiają się jakieś powody, dla których trzeba odwołać wyjazd. Są to przyczyny ważne, ważniejsze. Jakiś projekt, bo gonią terminy, albo sprawozdanie bo właśnie kończy się miesiąc, rok…Obie tłumaczymy sobie, że przecież możemy ustalić następny termin. Że przecież nie chodzi o to, żebyśmy robiły coś za wszelką cenę. Kosztem innych, bliskich. Oczywiście. Ale myślę też, że to my kobiety często zbyt łatwo rezygnujemy ze swoich planów. Może nie wierzymy, że nasze zamierzenia są równie ważne?